E-Book, Polish, 71 Seiten
Sienkiewicz Za chlebem
1. Auflage 2013
ISBN: 978-83-7903-864-0
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
E-Book, Polish, 71 Seiten
ISBN: 978-83-7903-864-0
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
Wawrzon Toporek i jego córka Marysia - bohaterowie ' Za chlebem ' - s? prostymi rolnikami. Przez upór ojca, który nie chcia? zap?aci? trzech rubli, stracili prawie ca?y maj?tek i zmuszeni zostali opu?ci? rodzinn? wie?. W dodatku Wawrzon, podkuszony przez jednego Niemca w karczmie, zdecydowa? si? na opuszczenie nie tylko Lipniec, ale i Polski. Us?ysza? bowiem o odleg?ym kraju, gdzie rozdaj? za darmo ziemi? i mo?na szybko si? na niej wzbogaci?. Nie wiele my?l?c, kaza? córce spakowa? si? i razem ruszyli do owego, cudownego miejsca. Jednak gdy docieraj? na miejsce, okazuj? si? by? ca?kowicie nieprzystosowani do lokalnych warunków. Z wielkim trudem odnajduj? si? na emigracji, w dodatku coraz bardziej t?skni? za krajem...
Autoren/Hrsg.
Weitere Infos & Material
Rozdzial I NA OCEANIE – ROZMYSLANIE – BURZA – PRZYBYCIE Na szerokich falach oceanu kolysal sie niemiecki statek „Blücher”, plynacy z Hamburga do New Yorku. Od czterech dni byl juz w drodze, a od dwóch minal zielone brzegi Irlandii i wydostal sie na pelnie. Z pokladu, jak okiem dojrzec, widac bylo tylko zielona i szara równine, poorana w bruzdy i zagony, rozkolysana ciezko, miejscami zapieniona, w dali coraz ciemniejsza i zlewajaca sie z widnokregiem pokrytym bialymi chmurami. Blask tych chmur padal miejscami i na wode, a na tym tle perlowym odrzynal sie wyraznie czarny kadlub statku. Kadlub ten, zwrócony dziobem ku zachodowi, to wspinal sie pracowicie na fale, to zapadal w glab, jakby tonal; czasem niknal z oczu, czasem wzniesiony na grzbiecie balwanu wynurzyl sie tak, ze az dno bylo mu widac, a szedl naprzód. Fala plynela ku niemu, a on ku fali – i rozcinal ja piersiami. Za nim, jakby olbrzymi waz, gonil bialy gosciniec spienionej wody; kilka mew lecialo za sterem, przewracajac kozly w powietrzu i kwilac jakby polskie czajki. Wiatr byl dobry; statek szedl polowa pary, a natomiast rozpial zagle. Pogoda znaczyla sie coraz lepsza. Miejscami pomiedzy poszarpanymi chmurami widac bylo kawaly blekitnego nieba, zmieniajace ksztalt ustawicznie. Od chwili, jak „Blücher” opuscil port hamburski, czas byl wietrzny, ale bez burzy. Wiatr dal ku zachodowi, chwilami jednak ustawal: wówczas zagle opadaly z lopotem, aby nastepnie znowu wydac sie na ksztalt piersi labedziej. Majtkowie, poubierani we wlóczkowe obcisle kaftany, ciagneli line dolnej rei wielkiego masztu i krzyczac zalosnie: „Ho-ho-o!”, pochylali sie i prostowali w takt do spiewu, a wolania ich mieszaly sie ze swistem piszczalek miczmenskich i z goraczkowym oddechem komina, wyrzucajacego przerywane kleby lub pierscienie czarnego dymu. Korzystajac z pogody pasazerowie powysypywali sie na poklad. Na tyle okretu widac bylo czarne paltoty i kapelusze podróznych z pierwszej klasy; na przodzie pstrzyla sie róznobarwna gawiedz emigrantów jadacych pod pokladem. Niektórzy z nich siedzieli na lawkach palac krótkie fajki, inni pokladli sie, inni poopierani o burty spogladali na dól w wode. Bylo i kilka kobiet z dziecmi na reku i blaszanymi naczyniami, pouwiazywanymi do pasa; kilku mlodych ludzi przechadzalo sie wzdluz od dzioba az do pomostu, chwytajac z trudnoscia równowage i zataczajac sie co chwila. Ci spiewali: „Wo ist das deutsche Vaterland!?” i moze mysleli, ze tego „Vaterlandu” nigdy juz nie zobacza, ale mimo to wesolosc nie schodzila im z czola. Pomiedzy wszystkimi ludzmi dwoje bylo najsmutniejszych i jakby od reszty odlaczonych: stary mezczyzna i mloda dziewczyna. Oboje, nie rozumiejac po niemiecku, byli prawdziwie samotni i wsród obcych. Kto oni byli – kazdy z nas na pierwszy rzut oka by to odgadl: chlopi polscy. Chlop nazywal sie Wawrzon Toporek, a dziewczyna, Marysia, byla jego córka. Jechali do Ameryki i przed chwila po raz pierwszy osmielili sie wyjsc na poklad. Na zbiedzonych choroba ich twarzach malowal sie przestrach i zdziwienie zarazem. Wyleklymi oczami spogladali na towarzyszów podrózy, na majtków, na statek, na komin oddychajacy gwaltownie i na grozne waly wodne, ciskajace grzywe piany az do burt statku. Nie mówili do siebie nic, bo nie smieli. Wawrzon trzymal sie jedna reka za porecz, druga za czapke rogata, zeby mu jej wiatr nie zerwal, a Marysia trzymala sie tatula i ile razy statek pochylil sie mocniej, tyle razy przytulala sie do niego silniej, wykrzykujac po cichu ze strachu. Po niejakim czasie stary przerwal milczenie: – Marys! – A co? – Widzisz? – Widze. – A dziwujesz sie? – Dziwuje sie. Ale wiecej sie jeszcze bala, niz dziwila; stary Toporek to samo. Szczesciem dla nich fala zmniejszala sie, wiatr ustawal, a przez chmury przedarlo sie slonce. Gdy ujrzeli „slonko kochane”, lzej im sie zrobilo na sercu, bo sobie pomysleli, ze „ono takutenkie jak w Lipincach”. Jakoz wszystko bylo dla nich nowym i nieznanym, tylko ten krag sloneczny, jarzacy a promienny, wydal im sie jakby dawnym przyjacielem i opiekunem. Tymczasem morze wygladzalo sie coraz wiecej; po niejakim czasie zagle opadly, z wysokiego pomostu rozlegla sie swistawka kapitana i majtkowie rzucili sie je upinac. Widok tych ludzi zawieszonych jakby w powietrzu nad otchlania przejal znów zdumieniem Toporka i Marysie. – Nasze chlopaki nie potrafiliby tak – rzekl stary. – Kiej Niemcy wlezli, to i Jasko by wlazl – odparla Marysia. – Który Jasko?... Sobków? – Gdzieta Sobków. Powiadam Smolak, koniucha. – On je chwacki, ale ty go sobie z glowy wybij. Ni jemu do ciebie, ni tobie do niego. Ty jedziesz pania byc, a on, jak byl koniucha, tak i zostanie. – On tez kolonie ma... – Ma, to w Lipincach. Marysia nie odrzekla nic, pomyslala sobie tylko, ze co komu przeznaczone, to go nie minie, i westchnela tesknie, a tymczasem zagle byly juz upiete, natomiast sruba zaczela tak silnie burzyc wode, ze az caly statek drzal od jej ruchów. Ale kolysanie ustalo prawie zupelnie. W oddali woda wydawala sie juz nawet gladka i blekitna. Coraz nowe postacie wydobywaly sie spod pokladu: robotnicy, chlopi niemieccy, prózniacy uliczni z róznych miast nadmorskich, którzy jechali do Ameryki szukac szczescia, nie pracy; tlok zapanowal na pomoscie, wiec Wawrzon z Marysia, by nie lezc nikomu w oczy, usiedli na zwoju lin w samym katku wedle dzioba. – Tatulu, dlugo jeszcze pojedziewa bez wode? – pytala Marysia. – Czy ja wiem. Kogo sie spytasz, nikt ci nie odpowie po katolicku. – A jakze my bedziewa w Ameryce sie rozmawiac? – Albo to nie mówili, ze tam naszego narodu chmara jest? – Tatulu! – Czego? – Dziwowac sie, to sie i dziwowac, ale zawdyk w Lipincach bylo lepiej. – Nie bluznilabys po próznicy. Po chwili jednak Wawrzon dodal, jakby mówiac sam do siebie: – Wola Boza!... Dziewczynie oczy nabraly lzami, a potem oboje zaczeli rozmyslac o Lipincach. Wawrzon Toporek rozmyslal, dlaczego jechal do Ameryki, i jak sie to stalo, ze jechal. Jak sie stalo? Oto przed pól rokiem w lato zajeli mu krowe z koniczyny. Gospodarz, który ja zajal, chcial trzy marki za szkode. Wawrzon nie chcial dac. Poszli do sadu. Sprawa przewlokla sie do wyroku. Poszkodowany gospodarz zadal juz nie tylko za krowe, ale i za koszta jej utrzymania, a koszta rosly z kazdym dniem. Wawrzon sie upieral, bo zal mu bylo pieniedzy. Na sam proces wydal juz niemalo, wloklo sie i wloklo. Koszta ciagle rosly. Na koniec przegral Wawrzon sprawe. Za krowe juz sie Bóg wie co nalezalo; ze zas nie mial czym zaplacic, zajeli mu konia, a jego za opór skazali do aresztu. Toporek wil sie jak waz, bo zniwa wlasnie nadeszly, wiec i rece, i sprzezaj potrzebne byly do roboty. Opóznil sie ze zwózka, potem tez zaczely padac deszcze; zboze poroslo mu w snopach, wiec pomyslal, ze przez jedna szkode w koniczynie cala jego chudoba pójdzie na marne, ze stracil tyle pieniedzy, czesc inwentarza, caloroczny plon i ze na przednówku chyba ziemie beda gryzli oboje z dziewczyna albo pójda po proszonym chlebie. Ze zas przedtem chlop byl dostatni i dobrze mu sie wiodlo, zdjela go tedy rozpacz straszna i poczal pic. W karczmie poznal sie z Niemcem, co sie po wsiach niby o len zamawial, a w rzeczy samej ludzi za morze wywodzil. Niemiec powiadal mu cuda i dziwy o Ameryce. Ziemi obiecywal darmo tyle, ile w calych Lipincach nie bylo – i z borem, i z lakami, a chlopu az sie oczy smialy. Wierzyl i nie wierzyl, ale Niemcowi Zyd pachciarz wtórowal i mówil, ze tam rzad daje ziemie kazdemu, „ile by kto strzymal”. Zyd to wiedzial od swojego synowca. Sam Niemiec pokazywal pieniadze, jakich nie tylko chlopskie, ale i dziedzicowe oczy jako zywo nie widzialy. Chlopa kusili, az go skusili. A jemu tu po co zostawac? Toz za jedna szkode stracil tyle, ze parobka móglby za to utrzymac. Mali sie na zatracenie podawac? Mali wziac w reke kij z jezem i spiewac pod kosciolem „Swieta niebieska, Panno anielska”? – Nic z tego nie bedzie, pomyslal, Niemca dlonia w dlon uderzyl, do swietego Michala sie wyprzedal, córke wzial i oto plynal teraz do Ameryki. Ale podróz nie znaczyla mu sie tak dobrze, jak sie spodziewal. W Hamburgu obdarli ich bardzo z pieniedzy; na statku jechali we wspólnej sali pod pokladem. Kolysanie sie statku i nieskonczonosc morska przerazaly ich. Nikt go nie mógl zrozumiec ani on nikogo. Rzucano nimi obojgiem jak rzecza jaka; popychano go jak kamien przy drodze; Niemcy towarzysze drwili z niego i z Marysi. W porze obiadowej, gdy wszyscy cisneli sie z naczyniami do kucharza rozdajacego strawe, ich odpychano na sam koniec, tak...