Sienkiewicz | Mala trylogia | E-Book | sack.de
E-Book

E-Book, Polish, 218 Seiten

Sienkiewicz Mala trylogia


1. Auflage 2013
ISBN: 978-83-7903-792-6
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark

E-Book, Polish, 218 Seiten

ISBN: 978-83-7903-792-6
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark



Na tzw. mala trylogie Henryka Sienkiewicza skladaja sie trzy, powstale w latach 1875-1877, nowele: 'Stary sluga', 'Hania' i 'Selim Mirza'. Mlody panicz Henryk i jego rówiesnik, syn bogatego ziemianina tatarskiego Selim Mirza, zakochuja sie w tej samej dziewczynie. Hania jest sierota, córka wiernego slugi ojca Henryka. Miedzy mlodziencami dochodzi do ostrej rywalizacji o wzgledy dziewczyny, obaj zostaja ranni w pojedynku. Po powrocie do zdrowia Henryk dowiaduje sie, ze Hania przeszla ospe i zostala oszpecona. Dziewczyna odrzuca oswiadczyny Selima i wstepuje do klasztoru. Selim wyrusza do Francji, by wziac udzial w wojnie francusko-pruskiej.

Sienkiewicz Mala trylogia jetzt bestellen!

Autoren/Hrsg.


Weitere Infos & Material


Stary sluga   Stary sluga Obok starych ekonomów, karbowych i lesników drugim typem niknacym coraz bardziej z powierzchni ziemi jest stary sluga. Pamietam, za czasów mego dziecinstwa sluzyl u rodziców moich jeden z tych mamutów, po których wkrótce tylko kosci na starych cmentarzyskach, w pokladach grubo zasypanych niepamiecia, od czasu do czasu beda badacze odgrzebywali. Nazywal sie Mikolaj Suchowolski, byl zas szlachcicem ze wsi szlacheckiej Suchej Woli, która czesto w gawedach swych wspominal. Ojciec mój odziedziczyl go po sp. rodzicu swoim, przy którym za czasów napoleonskich wojen byl ordynansem. Kiedy w sluzbe do dziada mojego nastal, sam nie pamietal scisle, a zapytany o date, zazywal tabaki i odpowiadal: – Ta, bylem jeszcze golowasem, a i pan pulkownik, Panie swiec nad jego dusza, jeszcze koszule w zebach nosil. W domu rodziców moich pelnil najrozmaitsze obowiazki: byl kredencerzem, lokajem; latem w roli ekonoma chodzil do zniwa, zima do mlocarni, posiadal klucze od skladu wódczanego, od piwnic, od lamusu; nakrecal zegary, ale przede wszystkim zrzedzil. Czlowieka tego nie pamietam inaczej, jak mruczacego. Mruczal na ojca mego, na matke; ja balem sie go jak ognia, choc go lubilem; w kuchni wyrabial brewerie z kucharzem; chlopaków kredensowych ciagnal za uszy po calym domu i nigdy z niczego nie byl kontent. Kiedy zaprószyl glowe, co stale zdarzalo sie co tydzien, omijali go wszyscy nie dlatego, zeby pozwalal sobie robic burdy z panem lub pania, ale ze jak sie do kogo przyczepil, to chodzil za nim chocby przez caly dzien, kaweczac i gderajac bez konca. W czasie obiadu stawal za krzeslem ojca i choc sam nie poslugiwal, ale dogladal poslugujacego chlopca i zatruwal mu zycie ze szczególniejsza pasja. – Ogladaj sie, ogladaj – mruczal – to ja ci sie obejrze. Patrzcie go! nie moze duchem uslugiwac, tylko bedzie nogami wlóczyl, jak stara krowa w marszu. Obejrzyj sie jeszcze raz. On nie slyszy, ze go pan wola. Zmien pani talerz. Czego gebe otwierasz? co? widzicie go! przypatrzcie mu sie! Do rozmowy prowadzonej przy stole stale sie wtracal i stale byl wszystkiemu przeciwny. Nieraz bywalo, ojciec odwrócil sie przy stole i mówi: – Mikolaj powie po obiedzie Mateuszowi, zeby zalozyl konie: pojedziemy tam a tam. A Mikolaj: – Jechac? dlaczego nie jechac. Oj jej! Albo to konie nie od tego. A niech ta koniska nogi polamia na takiej drodze. Jak z wizyta, to z wizyta. Przecie panstwu wolno. Czy ja bronie? Ja nie bronie. Czemu nie! I obrachunek moze poczekac i mlocka moze poczekac. Wizyta pilniejsza. – Utrapienie z tym Mikolajem! – wykrzyknal, bywalo czasem, zniecierpliwiony mój ojciec. A Mikolaj znowu: – Czy ja powiadam, zem nie glupi. Ja wiem, ze ja glupi. Ekonom pojechal na zaloty do ksiezej gospodyni z Niewodowa, a panstwo by nie mieli jechac na wizyte. Albo to wizyta gorsza od ksiezej gospodyni? Wolno sludze, wolno i panu. I tak szlo juz w kólko bez sposobu zatrzymania starego marudy. My, to jest ja i brat mlodszy mój, balismy sie go, jak wspomnialem, prawie wiecej niz samego guwernera, ksiedza Ludwika, a z pewnoscia wiecej niz obojga rodziców. Dla sióstr byl grzeczniejszy. Mawial kazdej „panienka”, choc byly mlodsze, ale nas tykal bez ceremonii. Dla mnie jednak mial on szczególniejszy urok: oto nosil zawsze kapiszony w kieszeni. Nieraz bywalo, po lekcjach wchodze niesmialo do kredensu, usmiecham sie jak moge najgrzeczniej, przymilam jak najuprzejmiej i niesmialo mówie: – Mikolaju! Dzien dobry Mikolajowi. Czy Mikolaj dzis bedzie czyscil bron? – Czego Henrys tu chce? Scierke przypasze i basta. A potem przedrzezniajac mnie, mówil: – Mikolaju! Mikolaju! Jak chodzi o pistony, to Mikolaj dobry, a nie, to niech go wilcy zjedza. Lepiej bys sie uczyl. Strzelaniem rozumu nie nabierzesz. – Ja juz skonczylem lekcje – odpowiadam na wpól z placzem. – Skonczyl lekcje. He! skonczyl. Uczy sie, uczy, a glowa jak pusty tornister. Nie dam i kwita. (To mówiac szukal juz po kieszeniach). Jeszcze mu kiedy piston w oko wpadnie i bedzie na Mikolaja. Kto winien? Mikolaj. Kto dal strzelac? Mikolaj. Tak gderzac szedl do pokoju ojca, zdejmowal pistolety, przedmuchiwal je, zapewnial jeszcze sto razy, ze sie to wszystko na licha nie zdalo; potem zapalal swiece, nakladal piston na panewke i dawal mi mierzyc, a wtedy nieraz jeszcze mialem ciezki krzyz do zniesienia. – Jak on to ten pistolet trzyma – mówil – jak cyrulik s... ge. Gdzie tobie swiece gasic? – chyba jak dziadowi w kosciele. Na ksiedza ci isc, zdrowaski odmawiac, ale nie byc zolnierzem. Swoja droga uczyl nas swego dawnego wojennego rzemiosla. Czestokroc po obiedzie ja i mój brat uczylismy sie maszerowac pod jego okiem, a z nami razem maszerowal i ksiadz Ludwik, który to robil bardzo smiesznie. Wtedy Mikolaj pogladal na niego spod oka, a potem choc jego jednego najwiecej bal sie i szanowal, nie mógl przecie wytrzymac i mówil: – E! kiedy to jegomosc akurat tak maszeruje, jak stara krowa. Ja, jako najstarszy, najbardziej bylem pod jego komenda, najwiecej tez cierpialem. Swoja droga stary Mikolaisko, gdy oddawano mnie do szkól, buczal tak, jakby sie najwieksze nieszczescie wydarzylo. Opowiadali mi rodzice, ze potem jeszcze bardziej stetryczal i nudzil ich ze dwa tygodnie: „Wzieli dziecko i wywiezli, mówil. A niech ta umrze! Uu! u! A jemu po co szkoly. Albo to on nie dziedzic. Po lacinie sie bedzie uczyl? Na Salomona chca go wykierowac. Co to za rozpusta! Pojechalo dziecko i pojechalo, a ty stary laz po katach i szukaj czegos nie zgubil. Na licha sie to zdalo”. Pamietam, gdym pierwszy raz przyjechal na swieta, spali wszyscy jeszcze w domu. Jakos dopiero dnialo: ranek byl zimowy, sniezny. Cisze przerywalo skrzypienie zurawia od studni na folwarku i szczekanie psów. Okiennice w domu byly pozamykane, tylko okna w kuchni gorzaly jasnym swiatlem, barwiacym na rózowo snieg lezacy pod przyzba. Zajezdzam tedy smutny, zmartwiony i ze strachem w duszy, bo pierwsza cenzure mialem wcale nieszczególna. Ot po prostu, nimem sie opatrzyl, nim przywyklem do rutyny i karnosci szkolnej, nie umialem sobie dac rady. Balem sie wiec ojca, balem sie surowej, milczacej miny ksiedza Ludwika, który mnie przywiózl z Warszawy. Znikad tedy otuchy, az tu patrze, otwieraja sie drzwi od kuchni i stary Mikolaj z nosem zaczerwienionym od zimna brnie po sniegu z garnuszkami dymiacej smietanki na tacy. Gdy mnie zobaczyl, „Paniczku zloty, najdrozszy!”, jak krzyknie i stawiajac szybko tacke, przewraca oba garnuszki, lapie mnie za szyje i poczyna sciskac i calowac. Odtad zawsze mnie juz tytulowal paniczem. Swoja droga, przez cale dwa tygodnie nie mógl potem darowac mi tej smietanki: „Czlowiek niósl sobie spokojnie smietanke, mówil, a on zajezdza. Akurat sobie czas wybral...” itd. Ojciec chcial, a przynajmniej obiecywal mi dac w skóre za dwa mierne z kaligrafii i z niemieckiego, jakie z soba przynioslem; ale z jednej strony moje lzy i przyrzeczenia poprawy, z drugiej interwencja mojej slodkiej matki, a na koniec awantury, jakie wyrabial Mikolaj, stanely temu na przeszkodzie. Mikolaj o kaligrafii nie wiedzial, co by to bylo za stworzenie, a o karze za niemiecki nie chcial slyszec. – A cóz to on luter jest czy Szwab jaki? – mówil. – Albo to pan pulkownik umial po niemiecku? albo to pan sam (tu zwracal sie do mojego ojca) umie? co? Jakesmy spotkali Niemców pod... jakze sie nazywa? pod Lipskiem i diabel wie nie gdzie, tosmy, pada, nic nie mówili do nich po niemiecku, tylko, pada, to, pada, zaraz pokazali nam grzbiety i pada, tyle. Stary Mikolaisko mial jeszcze jedna wlasciwosc. Rzadko sie rozgadywal o dawnych swoich wyprawach, ale gdy w szczególnych chwilach dobrego humoru sie rozgadal, to klamal jak najety. Nie czynil tego ze zla wiara; moze w starej glowie fakta mieszaly sie mu jedne z drugimi i rosly az do fantastycznosci. Co gdzie uslyszal o wojennych przygodach za czasów lat swych mlodych, stosowal to do siebie i do dziada mego pulkownika, a swiecie sam wierzyl w to, co opowiadal. Nieraz w stodole, pilnujac panszczyzniaków mlócacych zboze, jak im zaczal rozprawiac, to chlopi zawieszali robote i poopierawszy sie na cepach sluchali z porozdziawianymi ustami jego opowiadan. To sie, bywalo, spostrzegl i w krzyk: – Czegozescie wyrychtowali na mnie geby jak armaty, co? I znowu lupu! cupu! lupu! cupu! slychac bylo przez jakis czas odglos cepów uderzajacych o slome; stary milczal, ale po chwili zaczynal: – Pisze mi mój syn, ze wlasnie zostal generalem u królowej Palmiry. Dobrze mu tam jest, pada, zold, pada, bierze wysoki, tylko, pada, ze mrozy ogromne panuja... itd. Mówiac nawiasem, dzieci nie...



Ihre Fragen, Wünsche oder Anmerkungen
Vorname*
Nachname*
Ihre E-Mail-Adresse*
Kundennr.
Ihre Nachricht*
Lediglich mit * gekennzeichnete Felder sind Pflichtfelder.
Wenn Sie die im Kontaktformular eingegebenen Daten durch Klick auf den nachfolgenden Button übersenden, erklären Sie sich damit einverstanden, dass wir Ihr Angaben für die Beantwortung Ihrer Anfrage verwenden. Selbstverständlich werden Ihre Daten vertraulich behandelt und nicht an Dritte weitergegeben. Sie können der Verwendung Ihrer Daten jederzeit widersprechen. Das Datenhandling bei Sack Fachmedien erklären wir Ihnen in unserer Datenschutzerklärung.