E-Book, Polish, 1068 Seiten
Reymont Rok 1794
1. Auflage 2013
ISBN: 978-83-7903-520-5
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
E-Book, Polish, 1068 Seiten
ISBN: 978-83-7903-520-5
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
Trylogia powie?ciowa ' Rok 1794 ' sk?ada si? z cz??ci: 'Ostatni Sejm Rzeczypospolitej', 'Nil desperandum' oraz 'Insurekcja'. Pierwsza cz??? cyklu opowiada o obradach ostatniego sejmu Rzeczypospolitej w Grodnie (1793), których skutkiem by?o ratyfikowanie postanowie? drugiego rozbioru Polski. Druga cz??? przedstawia przygotowania do wybuchu powstania. Trzecie ogniwo trylogii jest obrazem samej insurekcji ko?ciuszkowskiej. Wszystkie cz??ci ??czy posta? g?ównego bohatera - porucznika Sewera Zaremby, by?ego ?o?nierza, który z?o?y? dymisj? po przegranej wojnie 1792 r. i przej?ciu w?adzy przez Targowic?. Na kartach powie?ci widzimy go jako cz?onka organizacji spiskowej przygotowuj?cej powstanie.
Autoren/Hrsg.
Weitere Infos & Material
Tom I Ostatni Sejm Rzeczypospolitej Rozdzial I Wieczór zapadal upalny, dziwnie duszny i cichy, gdy z Ogrodu Botanicznego na Horodnicy buchnela rakieta, pierzasta strzala przeszywajac ciemnosci. Na ten znak wszystkie drzewa i gaszcze jely zakwitac i mrowic sie róznobarwnymi swiatlami; nad kolumnada palacyku, wznoszacego sie na wynioslosci, rozblysly cyfry Sieversa w otoku wienców debowych, przeplecionych jego herbowymi barwami, a w ogromnych oknach zamigotaly czerwonymi plomieniami urny alabastrowe spowiniete w bluszcze. Rozwarly sie nagle wielkie podwoje, fala swiatla chlusnela na taras, pelny wdziecznie powyginanych bogin, amorów i waz marmurowych, i twardym, mocnym krokiem wyszlo dwunastu pajuków w czerwonych, obcislych czechczerach i kurtach, suto szamerowanych zlotymi galonami; niesli zapalone pochodnie i ustawiali sie na ostatnim, szerokim stopniu schodów. Po chwili ukazal sie pan Pulaski, otoczony liczna, wielce strojna i rozbawiona socjeta. Liberia spiesznie wynosila za nimi krzesla i lawy, lecz wszyscy skupili sie przy balustradzie, obwieszonej girlandami kwiatów, pilnie obserwujac pusta droge, biegnaca od strony miasta. Przycichly nawet szepty i smiechy, a tylko pan Pulaski krecil sie nieustannie, poprawial pasa, odrzucal biale wyloty, dawal jakies rozkazy sluzbie i muzykantom, zebranym w cieniu kolumnady, i coraz niecierpliwiej biegal oczyma po drodze i uiluminowanych gaszczach, wolajac przy tym co chwila do zgarbionego starca, chodzacego za nim jak cien: – Mosci Borowski, czy aby sie tam nie stalo co zlego? Borowski klanial sie nisko, zamiatajac polami kontusza, rozkladal bezradnie rece i milczal, nie odstepujac go ani na krok. Przyjaciele jeli go konsolowac i zartobliwie spokoic. – Moze jeszcze odpoczywa po podwieczorku pani kasztelanowej. – Albo wypadlo mu jechac do króla jegomosci. – Daje parol honoru, jako wstrzymaly go pilne sztafety. – Nie crimen jeszcze takie opóznienie! Zas kilku dygnitarzów generalnosci, stojacych na stronie, dworowalo sobie z cicha z klopotów Pulaskiego. – Najwidoczniej go afrontuje. – Korona mu z glowy nie spadnie, jak poczeka. – I tak mial bedzie az nadto honoru. – Patrzy, jakby ambasador próbowal marszalkowskiej cierpliwosci. – Mniemam, jako generalnosc przyuczona i do gorszych prywacji – zauwazyl z przemilym usmieszkiem mlody czlowiek o twarzy wyostrzonej niby brzytwa, przybrany w popielaty, ogoniasty frak, srebmawa kamizele i obcisle kiuloty. Dygnitarze jakby nie doslyszeli, a tylko jakis z brzuchem srodze wysadzonym i obwislymi podbródkami próbowal zartowac: – Najgorsze, ze pieczenie wysusza sie na podeszwy. – Ale szampanskie bedzie lepiej przechlodzone. – Utrafiles w sedno, mosci Woyna, bo ledwie juz dycham z goraca i zapowiadam, jako nie ulekne sie i tuzina pekatych flach. – Brzuch waszmosci wstrzyma, lecz czy zapasy wstrzymaja? – Nie frasuj sie waszmosc o zapasy. Napitków jest w bród. Sam widzialem, jak zajezdzaly przed ekonomie szmirgieltowe bryki, zapchane po same wreby. Na grzeczny fest dzwonily flaszuchny! Woyna odgarnal przytrefione wlosy, rozdzielone nad czolem i splywajace w czarnych puklach na szafirowy kolnierz fraka, i podparlszy warge zlota galka laski rzucil niedbale: – Przepomnialem, ze to sasiedzkie potencje ponosza ekspensa. Nie zbraknie wiec niczego i nikomu. – Placi, kto musi, pije, kto ma ochote – odrzucil grubas i znizywszy glos zaszeptal konfidencjonalnie: – Boscamp o dwa kroki! Woyna nie zmieniajac zartobliwego tonu zawolal: – Niechaj mi tylko plynie burgonskie, a nie dbam o reszte. – A dla mnie Wegier! – wtracil jakis pan z czerwona twarza, plywajaca w ogromnym halsztuchu niby w bialej misie. – Nie ma jak angielskie piwo, ale w butelkach! – mlasnely z luboscia jakies watrobiane wargi, brzuch obwisly, palakowate nogi, piaskowy frak i biale ponczochy. – Judica me, Domine, jeslim kiedy zgrzeszyl wybredzaniem! – bufonowal grubas. – Wszyscy moga poswiadczyc, jako zawsze staje w kazdej najciezszej potrzebie i z kazdym nieprzyjacielem walcze do ostatniej kropli. – Toc wiadome sa przewagi waszmosci pod Kuflewem. Grubas tylko sie zasmial i obleciawszy dokola chytrymi oczyma, ciagnal dalej z krotochwilnym namaszczeniem: – Nie przebieraj w napitkach i nie pytaj, kto je placi. Kto ma takie principia i przy tym piekne pragnienie, ten moze wiele dokazac na swiecie – prawil wybuchajac smiechem co chwila. – Podhorski darmo nie robi z siebie blazna – szepnal ktos z boku. – Musi w tym byc jakowas kabala. – Frant na cztery nogi kuty! Buchholtzowy wiernik! – A ja imaginuje z tego, co mówi o sobie imc Podhorski, ze król pruski musi miec szczodra reke, zeby ugasic tak piekne pragnienia... – ucial zuchwale Woyna i poszedl w strone dam. – Poczekaj no waszmosc! – wolal za nim Podhorski jakims przyduszonym glosem, bo doslyszal jego uwage. – A to woli swiszczypala bake swiecic podwikom nizli z nami prowadzic poczciwe dyskursa. Zlote to jednak serce! – zapewnial z naciskiem. – Ale jezyk jaszczurczy. – I nadto sobie juz pozwala. Nie ma w Grodnie czlowieka, któremu by nie dokuczyl do zywego. Niczego nie uszanuje. – W jakiejze materii radza waszmoscie? – spytal Pulaski przystajac. Ale uczynil sie nagly rumor i ktos wolal na caly glos: – Mosci panie marszalku, juz slychac powozy! Jakoz zatetnialy kopyta i gluche turkoty kól, a po chwili spod obwislej gestwy drzew zamigotaly pochodnie konnych laufrów pedzacych co sil, a za nimi wysunela sie na droge wspaniala, pozlocista kareta, zaprzezona w szesc bialych koni, o farbowanych czerwono grzywach i ogonach, otoczona chmara cwalujacych Kozaków w purpurowych, rozwianych chalatach i wysokich, czarnych czapach. Zagrzmiala wrzaskliwa fanfara i kareta zatoczywszy wielkie pólkole przystanela pod tarasem. Lokaje spuscili schodki, a pan Pulaski zeszedlszy na ostatni stopien wital czolobitnie wysiadajacego Sieversa i powiódl go uroczyscie. Szli otoczeni wiencem pochodni wskros tlumów, kornie chylacych glowy, i trwozliwego milczenia. Za nimi wlókl sie ciezko i z nachmurzona twarza biskup Kossakowski z pania Ozarowska. Po dlugim ceremoniale przedstawien pani kasztelanowa zawolala: – Panie marszalku, a gdziez ta zapowiedziana siurpryza? – Za chwile, a slowo stanie sie cialem. – Czekamy jeszcze na hrabine Camelli i reszte towarzystwa. – Alez tymczasem poschniemy z ciekawosci. – A takie cuda rozpowiadaja o nagotowanych nadzwyczajnosciach! – Bardzo trudno bedzie nas dzisiaj zadziwic – zauwazyl Sievers z usmiechem, podajac tabakierke Pulaskiemu. – Istotnie, przezylismy dzien godny uwielbienia. – Ta oktawa imienin jasnie wielmoznego ambasadora stanie sie w Polsce pamietna. – Na zawsze, powiedz waszmosc. – Kroniki przekaza ja pamieci przyszlych pokolen. – Szkoda, ze nie uwieczni jej Wegierski! – rzucil drwiaco Woyna, ale zagluszyl go chór chwalczych glosów. Slowa pijane zachwytem, frazesy blyszczace niby tecze, miodne szepty i laszace sie, zebracze spojrzenia splywaly ze wszystkich stron na siwa, ufryzowana w kunsztowne pukle glowe ambasadora, który potakiwal wszystkiemu usmiechajac sie wciaz zwiedlym, jakby przyklejonym do waskich warg usmiechem poblazliwej dobrotliwosci. Chwilami z luboscia dotykal wypieszczonymi palcami szerokiej, niebieskiej wstegi orderu Sw. Andrzeja, który byl otrzymal w ostatnich dniach za przeprowadzenie traktatu rozbiorowego, poprawial machinalnie gwiazde brylantowa, zazywal tabake i wodzac sennymi oczyma po twarzach zwracal sie niekiedy z jakas sucha uwaga do Kossakowskiego. Biskup zmuszal sie do usmiechnietej odpowiedzi, ale spozieral coraz mroczniej i niecierpliwie szarpal mantolet podbity purpura, az wreszcie zwrócil sie cierpko do marszalka: – Wiec czekamy tylko na hrabine Camelli? – I na imci posla pruskiego. – Ksiadz biskup nie uwielbia naszej zachwycajacej Eurydyki – szepnal Sievers, dotkniety jego lekcewazacym tonem. Kossakowski jal dworacko i z takim zapalem slawic glos i wdzieki hrabiny, ze przejednany ambasador wzial go przyjacielsko pod ramie i odprowadzil na strone, nie zwazajac na halasliwa kawalkate powozów, która nareszcie wypadla z gaszczów i leciala droga w krwawych tumanach pochodni, wsród rzechotu dzwonków, tetentu galopujacych koni, krzyków i siarczystego palenia z batów. Niby rozhukana burza wpadaly na podjazd powozy, kariolki, wiski, karety i dlugie, dziwaczne wisawisy, i sklebiona zawierucha rozbawionych...