E-Book, Polish, 455 Seiten
Reymont Fermenty
1. Auflage 2013
ISBN: 978-83-7903-472-7
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
E-Book, Polish, 455 Seiten
ISBN: 978-83-7903-472-7
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
Dalsza cz??? opowie?ci o Jance Or?owskiej, g?ównej bohaterce powie?ci Komediantka. Akcja powie?ci ' Fermenty ' rozgrywa si? g?ównie w Bukowcu, miejscowo?ci, w której ojciec dziewczyny pracuje na stanowisku naczelnika stacji kolei warszawsko-wiede?skiej. Marzenia Janki o karierze artystycznej, o wyrwaniu si? z przygn?biaj?cej prozaiczno?ci i pospolito?ci ma?ego miasteczka prys?y. Wydaje si?, ?e nieodwracalnie. Znów sp?dza ca?e dnie z ojcem dziwakiem oraz z jego wspó?pracownikami - ni?szymi urz?dnikami kolejowymi i ich rodzinami. Trzyma si? z dala od po??danej kiedy?, a dzi? znienawidzonej sceny. Wokó? dziewczyny kr??y dawny adorator Andrzej, kiedy? z pogard? odrzucony z racji swego ch?opskiego pochodzenia i braku 'wy?szych potrzeb duchowych'. Jest nadal wierny, pokorny i czu?y. Janka zdaje sobie spraw? z tego, ?e oferuje przynajmniej stabilizacj? materialn?, która uchroni j? od poniewierki, gdy sko?cz? si? oszcz?dno?ci ojca. Dziewczyna powoli zaczyna przekonywa? sam? siebie, ?e dokonuje w?a?ciwego kroku. Ale w okolicznym ?wiatku czyha niejeden intrygant, gotów rozerwa? ten w?t?y zwi?zek przed jego prawnym usankcjonowaniem. Ot tak, dla wyszydzenia 'komediantki', której si? wydawa?o, ?e z?amie odwiecznie usankcjonowany obyczaj i zechce sama kierowa? swoim losem. I znowu Janka zacznie si? zastanawia?, czy nie pos?ucha? namowy dawnego znajomego, nie spróbowa? jeszcze raz przygody z teatrem...
Autoren/Hrsg.
Weitere Infos & Material
Tom I Rozdzial I – Depesza od doktora; przyjedzie towarowym o pierwszej; pan naczelnik go wczesniej widocznie zamówil? – Co to pana obchodzi! – mruknal zawiadowca drogi odbierajac depesze. Telegrafista cofnal sie, zmieszany nieco, do telegrafu, usiadl przy aparacie, zatopil dlugie, chude, nerwowe palce w jasnych jak len wlosach i zapatrzyl sie przez okno w zamglony jesienny dzien. Cisza sie rozlala i zdawala sie zatapiac cala stacje w nudzie, zimnie i wilgoci. Deszcz plukal szyby z jednostajnym, usypiajacym brzekiem i jakby zwiazywal niebo i ziemie miliardami szarych skosnych wlókien, a zegar, umieszczony w wysokiej szafce i majacy cyferblat na zewnatrz stacji, cykal z okropna monotonia. Telegrafista nie mógl usiedziec na miejscu, wstal i chodzil na palcach spogladajac z pewna obawa na drzwi otwarte do pokoju zawiadowcy, to na peron przemiekly, szklacy sie woda, to, z czolem na szybie drzwi wspartym, sluchal dzwieków fortepianu plynacych niby slaby szmer z pietra stacji – ale odchodzil zaraz, bo te równe, jednostajne rytmy, wybijane ciagle w kólko, denerwowaly go jeszcze bardziej. Usiadl znowu przy aparacie i zaczal pisac list. „Mamusiu! Tak sie nudze, droga mamo, ze az mi sie w tej chwili plakac zachcialo. Jest tak mokro, tak zimno, tak brzydko, ze mie ogarnia rozpacz. Mamo, czy ja dlugo bede musial siedziec w tym Bukowcu? Bo, przy tym wszystkim, czuje sie bardzo niezdrowy. Wczoraj zaczelo mi strzykac pod lewa lopatka, roztarlem kamfora i przeszlo – ale dzisiaj jezyk nieco oblozony i nic a nic nie mam apetytu, chociaz ta kaczka, która mi mama przyslala, a szczególnie nadzienie bylo pyszne. Koszyczek odsylam i szesc par mankietów brudnych, i kamaszki do podzelowania. Moze mi mamusia kupi i przysle rekawiczki lapis, z czarnym wyszyciem. Wie mamusia, dzisiaj rano tak sie zgryzlem, ze balem sie, aby mi to nie zaszkodzilo, bo ta Andrzejowa zbila te zielone zabki, co to wuj przywiózl mi z Wiednia, pamieta mama? A byly takie sliczne i ogromnie sie wszystkim podobaly. Mamusiu! a flanelowy kaftanik, to juz by warto miec, bo lada dzien moga byc przymrozki – mysle, ze nie potrzeba kupowac nowego, bo tamten...” Ukryl list pod papiery, aparat zaczal przywolywac gwaltownie, a pózniej wybijal znaki na waskim pasku papieru, który sie odwijal z krazka. Telegrafista czytal uwaznie, gdy od peronu wszedl dozorca drogowy, Swierkoski, brunet, wysoki, chudy, z rzadkim zarostem i niespokojnymi czarnymi oczyma, nieco pochylony, w krótkim, jasnym kozuszku, w dlugich butach i kapuzie nieprzemakalnej na glowie. – Amis! no, pójdz piesku! Amis! no, zlotko, chodz do pana, chodz! – wolal pieszczotliwie na psa, który stanal przed drzwiami bojac sie wejsc, usiadl na stopniach, niespokojnie patrzyl na pana i krecil ogonem. – Zamykaj pan drzwi, bo zimno! – Amis, psie jeden! – krzyknal Swierkoski; pies zaskowyczal zalosnie, przyplaszczyl sie i wolno zaczal czolgac sie do jego nóg. Swierkoski schwycil go za grzbiet i wrzucil do telegrafu. Pies tylko zapiszczal i z nieslychanym pospiechem wcisnal sie pod ceratowa kanapke, na której usiadl Swierkoski zly i pochmurny jak odbicie tego pazdziernikowego dnia. Swierkoski zlamal sie we dwoje, zupelnie jak scyzoryk sie zamknal, bo polozyl twarz na piesciach wspartych na kolanach i siedzial czas jakis w milczeniu, oczy mu niespokojnie biegaly po podlodze zarzuconej mundsztukami papierosów, kilka razy uderzyly o brazowa skrzynke, na której bielil sie napis: „Srodki opatrunkowe. Stacja Bukowiec” i znowu gonily, to jakies ostatnie muchy, leniwie wlokace sie po podlodze, to za butami telegrafisty, które co chwila zmieniaja pozycje, to patrzyly w zwichrzona góre papierowej wstazki, która wciaz splywala z krazka na ziemie, wreszcie cmoknal cicho na psa. Amis wysuwal popielaty leb trwoznie, ale, jakby zbierajac cala odwage, skoczyl na kanapke i zaczal go lizac po twarzy. – Precz! tam!... – syknal Swierkoski wskazujac drzwi. Pies poszedl wolno, usiadl przy drzwiach i zalosnie, prawie blagalnie, patrzyl sie piwnymi oczyma. Swierkoski nieznacznie wyjal z zanadrza kawal skreconego rzemienia, spogladal pieszczotliwie na psa, usmiechal sie lagodnie i szeptal: – Amis! chodz synku, chodz! – Pies przybiegl w radosnych susach. Schwycil go za kark i zaczal bic rzemieniem. – Bedziesz zlotko sluchac pana, co? Synek bedzie sluchal, co? Amis bedzie posluszny, co? – Pies szarpal sie i skomlal rozpaczliwie, po jego skórze pokrytej krótkim popielatym wlosem, lsniacym jak jedwab, przebiegaly dreszcze niby fale, wyginal sie, lizal buty pana, prosil sie oczyma, ale Swierkoski wpadl w pasje i bil go coraz zacieklej. – A bedziesz cicho synku, co? a zmilkniesz przyjacielu, co? – Co pan robisz? Przysiegam Bogu, ze chwili spokoju nie ma – zawolal zawiadowca wybiegajac ze swego pokoju. Popatrzyl groznie i cofnal sie zatrzaskujac ze zloscia drzwi za soba. – Idiota! – mruknal Swierkoski, puscil psa, schowal rzemien i rozprostowal sie. Pies lizal sobie skóre i spogladal chwilami wyleknionym wzrokiem z kata, w którym lezal. Swierkoski zapalil papierosa, skubal rzadka brode, usmiechal sie przyjacielsko i z jakas dzika miloscia do psa i spogladal w okno, na plant, gdzie kilkunastu robotników, z glowami pozawijanymi w worki, z których porobili sobie kapuzy, podbijalo podklady. Dlugie milczenie przerwal telegrafista, bo aparat zamilkl: – Co? porzadny deszcz? – A porzadny. – Bloto duze? – A duze. – Okropny pazdziernik!... – Okropny pazdziernik – odpowiedzial jak echo Swierkoski. – A co to bedzie w zimie? – Zima. – Ja teraz juz wytrzymac nie moge, nudy takie, ze chyba sie wsciekne. – Tylko pan pózniej nie pogryz mojego Amisa – szepnal drwiaco Swierkoski. Pies na dzwiek swojego nazwiska zaskomlal cicho i polozyl sie u nóg pana. – Psia sluzba. Ani gdzie wyjsc, ani ludzi, ani rozrywek. – Przeciez pan bywasz u tego... Grzesikiewicza – powiedzial z przyciskiem. – Tak, ale... mlody Grzesikiewicz, pan Andrzej, chociaz nie z mojej sfery, ale wyjatkowo porzadny czlowiek, to znowu rzadko go mozna zastac w domu, a wpasc w rece jego ojca, prostego chlopa – dziekuje. Prowadzi zaraz do karczmy, czestuje wódka i kielbasa, sprasza cala wies, funduje wszystkim, a jak sie upije, zaraz caluje – otrzasnal sie nerwowo i splunal z obrzydzenia. – Myslalem ostatnia raza, ze zemdleje, tylko ze nosze z soba zawsze eter, wiec sie orzezwilem i ucieklem spiesznie. – Pan jestes bardzo delikatny – powiedzial cicho i blysnal uragliwie oczyma Swierkoski. – To jest bardzo naturalne; nie wychowywalem sie przeciez w chalupie ani nad rynsztokiem. – Wiemy tu wszyscy o tym, a jakze, ze w salonach, w atlasach, w zloconych kolyskach, przy mamie, przy wujaszku, z nianka, z bona, z doktorem, Felusiem, jak mój Amis – drwil z jakas zloscia Swierkoski i patrzyl na mego nienawistnie. – O, tak, tak – odpowiedzial z pewna duma telegrafista – ale nie wiem doprawdy, co w tym jest smiesznego; ze pan kpisz, bo przeciez, ze pan sie tak nie chowales, to cóz ja temu winien, zreszta taka nierównosc jest konieczna, bo... – Tak, konieczna – przerwal mu spiesznie – bo pózniej sie wszystko wyrównywa, bo pózniej taki atlasowy Stasio jak pan, panie Babinski, musi sluzyc, musi robic, po nocach nie sypiac, oczki wytezac i pobierac taka malutka pensyjke, i zasmucac mame, ze sie nudzi i ze mu sie buciki podarly! hi! hi! hi! – zakonczyl smiechem przykrym, jekliwym, ostrym jak zgrzyt stali po szkle. Stasio sie zarumienil jak dziewczyna, oczy mu sie zaszklily lzami jakiejs zalosci, bladorózowe, wypukle usta drzaly nerwowo, ale nie odpowiedzial, rozpial tylko kolnierz munduru, powachal eter, który nosil przy sobie i zagadnal lagodnie. – Moze pan masz jakie ksiazki do czytania? – Nie! nie mam pieniedzy na glupstwa – rzekl szorstko. Stasio popatrzyl na niego z dobrotliwym politowaniem i znowu zmienil przedmiot rozmowy. – Przyszedl dzisiaj w nocy bagaz dla pana z Warszawy. – Przyszedl – zawolal radosnie Swierkoski podnoszac sie. – Nie uwazales pan, czy aby w rogozach? – Tak, doskonale zapakowany. Kupiles pan co? – I... nie... nie... skadbym wzial pieniedzy, dostalem od familii – mówil spiesznie, rzucajac niespokojnie oczyma – jakis stary grat, którego przewóz kosztuje mnie tyle, ze jestem zly, iz go wzialem. Aparat zaczal stukac, Stasio znowu czytal z pasków, potem wstal, wyszedl na peron, uderzyl w dzwonek stacyjny i cofnal sie natychmiast. – Sygnaly od Kielc, pociag wyszedl – rzucil robotnikowi, który sie zjawil na dzwonek. – Chodz pan na wódke! – szepnal miekko jakos Swierkoski. – Po pociagu, to i owszem, chociaz, co prawda, wódka mi...