E-Book, Polish, 1117 Seiten
Reymont Chlopi
1. Auflage 2013
ISBN: 978-83-7903-768-1
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
E-Book, Polish, 1117 Seiten
ISBN: 978-83-7903-768-1
Verlag: Ktoczyta.pl
Format: EPUB
Kopierschutz: 6 - ePub Watermark
Akcja powie?ci ' Ch?opi ' rozgrywa si? pod koniec XIX wieku. We wsi Lipce trwaj? jesienne prace polowe. Najbogatszy gospodarz we wsi, Maciej Boryna, zamierza si? o?eni?, mimo i? jego dzieci domagaj? si? rozdzielenia mi?dzy nich ziemi. Decyduje si? stara? o r?k? najpi?kniejszej panny w Lipcach - Jagny Paczesiówny, córki Dominikowej. Jagna bezwolnie godzi si? na ?lub z Boryn?, poniewa? we wszystkim s?ucha matki. Antek Boryna, syn Macieja, buntuje si? jednak przeciw temu ma??e?stwu - Jagna jest jego kochank?. Nie wyobra?a sobie, ?e b?d? mieszkali pod jednym dachem. Ostatecznie, po jednej z awantur, Antek i jego ?ona Hanka z dzieckiem opuszczaj? zagrod? Borynów. Nikt nie spodziewa si? maj?cych wkrótce nadej?? wypadków, które zaci??? na ca?ej wiejskiej spo?eczno?ci.
Autoren/Hrsg.
Weitere Infos & Material
Tom I Jesien Rozdzial I – Niech bedzie pochwalony Jezus Chrystus! – Na wieki wieków, moja Agato, a dokad to wedrujecie, co? – We swiat, do ludzi, dobrodzieju kochany – w tyli swiat!... – zakreslila kijaszkiem luk od wschodu do zachodu. Ksiadz spojrzal bezwiednie w te dal i rychlo przywarl oczy, bo nad zachodem wisialo oslepiajace slonce; a potem spytal ciszej, lekliwiej jakby... – Wypedzili was Klebowie, co? A moze to ino niezgoda?... moze... Nie zaraz odrzekla, wyprostowala sie nieco, powlekla ciezko starymi wypelzlymi oczami po polach ojesienialych, pustych i po dachach wsi, zanurzonej w sadach. – I... nie wypedzali... jakzeby... dobre sa ludzie – krewniaki. Niezgody tez nijakiej byc nie bylo. Samam ino zmiarkowala, ze trza mi w swiat. Z cudzego woza to zlaz choc i w pól morza. Trza bylo... roboty juz la mnie nie mialy... na zime idzie, to jakze – darmo mi to dadza warze abo i ten kat do spania?... A ze rychtyk i ciolka odsadzili od maci... a i gaski, bo to juz zimne nocki, trza zagnac pod strzeche, tom i zrobila miejsce... jakze, bydlatek szkoda, Boze stworzenie tez... A ludzie dobre, bo mie choc latem przytula, kata ani tej lyzki strawy nie zaluja, ze se czlowiek kiej jaka gospodyni paraduje... A na zime we swiat, po proszonym. Niewiela mi potrza, to se u dobrych ludzi uprosze i do zwiesny z Panajezusowa laska przechyrlam, a jeszcze sie cos niecos grosza uscibi – to rychtyk la nich na przednówek... krewniaki przeciech... A juz ta Jezusiczek przenajslodszy biedoty opuscic nie opusci. – Nie opusci, nie – zawolal goraco i wstydliwie wsadzil jej w garsc zlotówke. – Dobrodzieju nasz serdeczny, dobrodzieju! Przypadla mu do kolan roztrzesiona glowa, a lzy jak groch posypaly sie po jej twarzy szarej i zradlonej jak te jesienne podorówki. – Idzcie z Bogiem, idzcie – szeptal zaklopotany podnoszac ja z ziemi. Zebrala drzacymi rekami torby i kijaszek z jezem na koncu, przezegnala sie i poszla szeroka, wyboista droga ku lasom; raz wraz tylko odwracala sie ku wsi, ku polom, na których kopano kartofle, i na te dymy pastusich ognisk, co sie snuly nisko nad scierniskami – pogladala zalosnie, az i zniknela za przydroznymi krzami. A ksiadz usiadl z powrotem na kólkach od pluga, zazyl tabaki i rozlozyl brewiarz, ale oczy zeslizgiwaly mu sie z czerwonych liter i lecialy po ogromnych, w jesiennej zadumie pograzonych ziemiach, to po bladym niebie bladzily lub zatrzymywaly sie na parobku, pochylonym nad plugiem. – Walek... bruzda krzywa... te... – zawolal unoszac sie nieco i chodzil juz oczami krok za krokiem za para tlustych siwków, ciagnacych plug ze skrzypem. Zaczal znowu bezwiednie przebiegac czerwone litery brewiarza i poruszac ustami, ale co chwila gonil oczami siwki, to stadko wron, które ostroznie, z wyciagnietymi dziobami podskakiwaly w bruzdzie i raz wraz, za kazdym swistem bata, za kazdym nawrotem pluga, podrywaly sie ciezko, padaly zaraz na zorane zagony i ostrzyly dzioby o twarde, zeschle skiby. – Walek! a smignij no prawa po portkach, bo zostaje! Usmiechnal sie, bo jakoz po bacie prawa juz równo ciagnela, a gdy konie doszly do drogi, uniósl sie zywo, poklepal je przyjaznie po karkach, az wyciagaly do niego nozdrza i przyjacielsko obwachiwaly twarz. – Heeet – aa! – wolal spiewnie Walek, wyciagnal blyszczacy jakby ze srebra plug, uniósl go lekko, pociagnal konie lejcami, ze zatoczyly krótki luk, wrazil krój blyszczacy w rzysko, smignal batem, konie pociagly z miejsca, az zgrzytnely orczyki – i oral dalej wielki lan ziemi, co pod prostym katem spadal od drogi po pochylosci i niby dlugi watek zgrzebnych skib rozciagal sie az ku wsi, lezacej nisko i jakby zatopionej w czerwonawych i zóltawych sadach. Cicho bylo, cieplo i nieco sennie. Slonce, chociaz to byl juz koniec wrzesnia, przygrzewalo jeszcze niezgorzej – wisialo w polowie drogi miedzy poludniem a zachodem, nad lasami, ze juz krze i kamionki, i grusze po polach, a nawet zeschle twarde skiby kladly za sie cienie mocne i chlodne. Cisza byla na polach opustoszalych i upajajaca slodkosc w powietrzu, przymglonym kurzawa sloneczna; na wysokim, bladym blekicie lezaly gdzieniegdzie bezladnie porozrzucane ogromne biale chmury niby zwaly sniegów, nawiane przez wichry i postrzepione. A pod nimi, jak okiem ogarnac, lezaly szare pola niby olbrzymia misa o modrych wrebach lasów – misa, przez która, jak srebrne przedziwo rozblysle w sloncu, migotala sie w skretach rzeka spod olch i lozin nadbrzeznych. Wzbierala w posrodku wsi w ogromny podluzny staw i uciekala na pólnoc wyrwa wsród pagórków; na dnie kotliny, dokola stawu, lezala wies i grala w sloncu jesiennymi barwami sadów – niby czerwono – zólta liszka, zwinieta na szarym lisciu lopianu, od której do lasów wyciagalo sie dlugie, splatane nieco przedziwo zagonów, plachty pól szarych, sznury miedz pelnych kamionek i tarnin – tylko gdzieniegdzie w tej srebrnawej szarosci rozlewaly sie strugi zlota – lubiny zólcily sie kwiatem pachnacym, to bielaly omdlale, wyschle lozyska strumieni albo lezaly piaszczyste senne drogi i nad nimi rzedy poteznych topoli z wolna wspinaly sie na wzgórza i pochylaly ku lasom. Ksiadz ocknal sie z zapatrzenia, bo dlugi, zalosny ryk rozlegl sie gdzies niedaleko, az wrony poderwaly sie z krzykiem i skosnym rzutem lecialy na kopaniska – a czarny migocacy cien biegl za nimi dolem po rzyskach i podorówkach. Przyslonil reka oczy i patrzyl pod slonce – droga od lasów szla jakas dziewczyna i ciagnela za soba na postronku duza, czerwona krowe; gdy przechodzila obok, pochwalila Boga i chciala skrecic, aby ksiedza pocalowac w reke, ale krowa szarpnela ja w bok i znowu ryczec zaczela. – Na sprzedanie prowadzisz, co? – Ni... ino do mlynarzowego bysia... a stójze, zapowietrzona... Wscieklas sie czy co! – wolala zadyszana, usilujac powstrzymac, ale krowa ja pociagnela, ze juz obie gnaly w dyrdy, az kurz je zakryl oblokiem. A potem wlókl sie ciezko po piaszczystej drodze Zyd szmaciarz, pchal przed soba taczki dobrze naladowane, bo raz wraz przysiadal i ciezko dyszal. – Co tam slychac, Moszku? – Co slychac?... Komu dobrze, to i dobrze slychac... Kartofle chwala Bogu obrodzily, zyto sypie, kapusta bedzie. Kto ma kartofle, kto ma zyto, kto ma kapuste – temu dobrze slychac! – Pocalowal ksiedza w rekaw, zalozyl na kark pas od taczek i pchal dalej, lzej juz, bo zaczynal sie spadek lagodny. A potem szedl srodkiem drogi w kurzawie, bo zamiatal nogami, slepy dziad, prowadzony przez tlustego kundla na sznurku. A potem lecial od lasu chlopak z butelka, ale ten ujrzawszy ksiedza przy drodze okrazyl go z dala i biegl na przelaj pól do karczmy. To znowu chlop z sasiedniej wsi wiózl zboze do mlyna albo Zydówka pedzila stado kupionych gesi. A kazdy pochwalil Boga, zamienil slów pare i szedl w swoja droge, odprowadzany zyczliwym slowem i spojrzeniem ksiedza, któren, ze juz slonce bylo coraz nizej, powstal i krzyknal do Walka: – Doórz do brzózek i do domu... na nic sie konie zmachaja. I poszedl wolno miedzami, odmawial pólglosem modlitwy i jasnym, pelnym kochania spojrzeniem ogarnial pola... ...Rzedy kobiet czerwienily sie na kopaniskach... rozlegal sie grochot zsypywanych do wozów kartofli... miejscami orano jeszcze pod siew... stada krów srokatych pasly sie na ugorach... dlugie, popielate zagony rdzawily sie mloda szczotka zbóz wschodzacych... to gesi niby platy sniegów bielily sie na wytartych, zrudzialych lakach... krowa gdzies zaryczala... ogniska sie palily i dlugie, niebieskie warkocze dymów ciagnely sie nad zagonami... Wóz zaturkotal albo plug zgrzytnal o kamienie... to cisza znowu obejmowala ziemie na chwile, ze slychac bylo gluchy belkot rzeki i turkot mlyna, schowanego za wsia, w zbitym gaszczu drzew pozólklych... to znowu spiewka sie zerwala lub krzyk nie wiadomo skad powstaly lecial nisko, tlukl sie po bruzdach i dolach i tonal bez echa w jesiennej szarosci, na scierniskach oprzedzonych srebrnymi pajeczynami, w pustych sennych drogach, nad którymi pochylaly sie jarzebiny o krwawych, ciezkich glowach... to wlóczono role i tuman szarego, przeslonecznionego kurzu podnosil sie za bronami, wydluzal i pelzal az na wzgórze i opadal, a spod niego niby z obloku wychylal sie bosy chlop, z gola glowa, przewiazany plachta – szedl wolno, nabieral ziarna z plachty i sial ruchem monotonnym, naboznym i blogoslawiacym ziemi, dochodzil do konca zagonów, nabieral z worka zboza, nawracal i z wolna podchodzil pod wzgórze, ze najpierw glowa rozczochrana, potem ramiona, a w koncu juz byl caly widny na tle slonca z tym samym blogoslawiacym ruchem siejby; z tym samym swietym rzutem rozrzucal zboze, co jak zloty pyl kolistym wirem padalo na ziemie. Ksiadz szedl coraz wolniej, czasem...